Edgar Julius Jung żył w czasach kiedy polityczne spory równie często rozstrzygano na ulicy, jak i w parlamencie, a polityczny argument nie rzadko zmieniał się w kulę zamachowca. Krach Świętego Przymierza tylko przez chwilę przyniósł falę optymizmu i wiarę w możliwość ustanawiania liberalnego porządku w oparciu o powszechne prawo wyborcze i Ligę Narodów. Twórcy porządku wersalskiego, w gruncie rzeczy porządni dziewiętnastowieczni gentelmani, nie dostrzegli faktu, że triumf liberalizmu nad europejską  monarchią był również zwiastunem ich zmierzchu.  Nowy oświecony porządek w Europie zaczął szybko się kruszyć. Zwycięska rewolucja bolszewicka  zawisła nad kontynentem jak magnes, przyciągając jedne, a odpychając inne siły. Stymulowała ruch akcji i reakcji, stawała się sumą wszystkich realnych strachów i złudnych nadziei. Niezależnie jednak od perspektywy, szybko dostrzeżono, iż to nie Wielka Wojna niosła ze sobą kluczowe rozstrzygnięcia, ale muszą się one dopiero dokonać.

            Dla konserwatystów, szczególnie młodego pokolenia, w dobie przełomu rysowały się dwie alternatywy: zmierzchu Zachodu albo nowego średniowiecza. Marian Zdziechowski wprost pisał o alternatywie: komunizm albo krzyż.

            W Republice Weimarskiej, z racji wyobcowania z porządku wersalskiego, silniej odczuwano dylematy wieku niż gdzie indziej. Szczególnie tam było silne poczucie niemożności zachowania czy powrotu do dawnych form, ale także konieczność budowy nowego nieliberalnego porządku zdolnego przeciwstawić się zakusom politycznego nihilizmu. Rozwija się nurt tzw. konserwatywnej rewolucji. Artur Moeller van den Bruck, Ernst Jünger czy Carl Schmitt to najsłynniejsi przedstawiciele tego nurtu. Jednak nie można w pełni odczytać przesłania i tragizmu tego heteromorficznego nurtu bez, wydanego niedawno nakładem Ośrodka Myśli Politycznej, dzieła Edgara Juliusa Junga pod wymownym tytułem Władztwo miernot. Jego rozpad i zastąpienie przez Nowe Imperium.

            Jung był niemal w każdym wymiarze wiernym synem swoich czasów. Weteran wojenny, organizator zamachu na Heinza-Orbisa – palatynackiego separatystę,  ghostwriter kanclerza von Papena, ofiara czystki przeprowadzonej przez hitlerowców w czasie tzw. nocy długich noży. Jednak przede wszystkim był on publicystą, myślicielem i autorem monumentalnego Władztwa miernot.

            Co może odnaleźć współczesny czytelnik dla siebie ważnego na kartach tego traktatu?

Odpowiedz wydaje się prosta: Nic.

            Dla człowieka dwudziestego pierwszego wieku, niezależnie od zapatrywań politycznych czy ideowych, dzieło to jest obce i niedostępne. Operuje kategoriami świata, którego nie znamy i nie potrafimy odczytać. To doświadczenie obcości jest pierwszą, najważniejszą i jedyną lekcją Władztwa miernot, reszta to strawa dla historyków.

Jung był przekonany, że zaistniały przesłanki dla obudowy prawdziwie organicznego ładu, był uważnym czytelnikiem dzieła Bierdiajewa i wierzył, iż upadek porządku mieszczańskiego opartego o indywidualizm i oświeceniowy racjonalizm znamionuje możliwości zaistnienia prawdziwej, zhierarchizowanej wspólnoty, która nie byłaby cywilną korporacją dla zabezpieczania praw, ale duchową i polityczną jednią umożliwiającą ludzkie wzrastanie w miejsce karlenia. Dostrzegał, to co w naszej mass-medialnej demokracji zdaje się być jeszcze bardziej wyraźne, że słowa tracą swoją wagę, a życie staję się trywialnym spektaklem. Co warte jest słowo w demokracji? Co warta jest prawda? Skoro nie ma za co umierać, to również nie ma po co żyć.

            Dzieło Junga, miejscami przesadnie skrupulatne, próbuje opisać każdy aspekt niemieckiego życia i możliwość jego odbudowy. Jego recepty odbijają miejscami szalone tendencje ówczesnej epoki. Jest w nich trącąca naiwnością nadzieja na przełamanie brutalnej diagnozy Spenglera. W swoim wysiłku Jung nie przemawia już do rozumu, a do uczuć. Jego słowa jednak są szorstkie, świadczą już nie tylko o utraconym organicznym porządku, ale o braku możności jego restytucji. Obnaża ówczesne demokratyczne i liberalne złudzenia, których obecnie jesteśmy wspólnikami, natomiast nie może wzbudzić wiary w możności Nowego Imperium. Ten manifest zakorzeniania, dla współczesnego czytelnika jest manifestem jego sieroctwa i samotności. Z tego Jungowskiego „drapania po szkle”, współczesny człowiek nic nie wyciągnie, jeżeli chce pozostać współczesny. Jednak jeśli nie współczesny, to jaki?

 

Autor: dr Maciej Zakrzewski